Rozmowa – forma nauki, o której zapomniała szkoła i dlaczego warto do niej wrócić

“[…] przede wszystkim cenić to czego mogę się dowiedzieć za sprawą drugiej osoby i czego ona może się dowiedzieć poprzez mnie. To czego ten ktoś może nauczyć mnie i czego ja mogę go nauczyć. I jak z tego wzajemnego nauczania i uczenia się, z tej wzajemnej interakcji, może powstać coś nowego.”

Pablo Pienda

Słyszeliście o Pablo? Jeśli oglądaliście film Alfabet Erwina Wagenhofera, lub czytaliście książkę o tym samym tytule, to pewnie tak. Jeśli nie – spieszę przedstawić. (I szczerze polecam. Książka właśnie wyszła nakładem Wydawnictwa Element) . Pablo Pienda pochodzi z Hiszpanii i jest aktorem. Ale jest też pierwszym w Europie absolwentem uniwersytetu z zespołem Downa.

 

I chociaż wiele osób pewnie w pierwszej chwili chciałoby odpowiedzieć: ale czego można się nauczyć od człowieka z zespołem Downa? To jednak czytając powyższe słowa, wydaje mi się, że jednak można.

Pablo Pienda to tylko jedna z ciekawych i inspirujących osobowości, które możemy spotkać w książce „Alfabet”. Spotakmy tam Yanga Dongpinga – profesora pedagogiki na Uniwersytecie Przyrodniczym w Pekinie i komisarza rządowego, do spraw edukacji, a obok niego jedenastoletniego Q Pei – ucznia szkoły podstawowej w Wuhan. I od nich obu możemy dowiedzieć się, co stoi za edukacyjnym „sukcesem” chińskich uczniów i wysokimi wynikami w testach PISA.

Spotkamy Andre Sterna – tego samego, który nigdy nie chodził do szkoły, spotkamy jego żonę, ojca – Arno Sterna (pisałam o nim tutaj), synka Antonina, wielu ich przyjaciół. Oni swoim życiem pokazują bardzo wyraźnie, że uczyć można się na każdym kroku i od każdego napotkanego człowieka – wielkiego dyrygenta, światowej sławy muzyka, śmieciarza, operatora koparki… Andre już nie po raz pierwszy pokazuje jak wiele rodzic może nauczyć się od dziecka. Wystarczy trochę cierpliwości i zainteresowania i relacja rodzic-dziecko, zmienia się nie do poznania. I okazuje się, że rolą rodzica nie jest kształtowanie, wychowywanie i wlewanie wiedzy do pustej główki dziecka, ale towarzyszenie mu i pomaganie w odkrywaniu tego, kim ten mały człowiek naprawdę jest. Obserwując ich relacje, bardzo łatwo jest dojść do wniosku, że to z nami – dorosłymi – jest coś nie tak. I jeśli kogoś trzeba „naprawić” czy „ukształtować” – to właśnie nas. Dzieciom trzeba po prostu pozwolić rozwijać się w ich własnym tempie – one wiedzą najlepiej na jakim są etapie i co jest w danej chwili dla nich najistotniejsze.

Ale spotkamy też ludzi, którzy zawodowo zajmują się edukacją – Kena Robinsona, Andreasa Schleichera, Geralda Huthera… Wszyscy oni mówią jasno o tym, jak wiele nasze dzieci mogłyby się nauczyć gdybyśmy tylko pozwolili im uczyć się na ich własnych zasadach. Zamiast ciągle dążyć do wciskania im na siłę sztucznie opracowanych programów, lepszych wyników na testach, większej wydajności w przyswajaniu wiedzy, która ich nie interesuje…

Uczyć się naprawdę możemy na każdym kroku. Od każdego. Bo każdy ma coś ważnego, innego – coś czego być może nigdy nie odkrylibyśmy bez spotkania z tą osobą.

Dlaczego więc szkoła tak uparcie trzyma się tego jednego schematu, w którym tylko nauczyciel ma prawo głosu? Tylko on ma patent na wiedzę? Czemu nasze dzieci nie mają czasu na rozmowę, na odkrywanie świata na własną rękę? Czemu nie chcemy uwierzyć w to, że pełnego i szczęśliwego życia nie osiąga się wiedzą akademicką i coraz lepszymi wynikami testów? Czemu nie doceniamy wiedzy, którą nasze dzieci zdobywają we wspólnych rozmowach, podążaniu za własnymi zainteresowaniami, poznawaniu siebie i innych? Czemu dzieci już w przedszkolach muszą siedzieć grzecznie i cicho wypełniać kolejne karty pracy? Jaki to ma sens i czemu tak naprawdę służy?

W szkołach nie ma czasu ani na rozmowę między uczniami, ani na rozmowę z nauczycielem. Jest ciągłe gonienie za programem, konieczność realizacji książki, przeświadczenie, że nauczyciel musi jak najszybciej i jak najefektywniej wlać dzieciom do głowy materiał potrzebny do zaliczenia kolejnych testów. Tylko po co? Ambitne dzieci spędzają godziny, dni, tygodnie i miesiące nad rzeczami, które ani im się do niczego nie przydadzą, ani ich nie interesują… Ile razy słyszę wśród moich uczniów rozmowy w stylu „Nie, dzisiaj to nie mogę, bo jutro mam sprawdzian z fizyki i muszę się uczyć. Jutro też nie, bo będę się uczyć na kartkówkę o średniowieczu… A na weekend i tak mam już dużo zadane…” I dziecko nie może… Nie może podążać za swoimi pasjami, nie może szukać własnych przekonań, nie może spokojne porozmawiać z kolegą o ważnych problemach… Nie może… żyć? I to w imię czego? W imię przyszłości, której i tak nie zna. W imię tego, że ktoś sobie wymyślił, że musi wiedzieć to, to i tamto. A czy ten ktoś tak naprawdę wie więcej, o tym co dziecku przyda się w przyszłości? Ani politycy, ani nauczyciele tak naprawdę nie mają zielonego pojęcia jak będzie wyglądała przyszłość, nie wiemy co się obecnym uczniom może przydać w ich dorosłym życiu i zdobywaniu pracy zawodowej… Nie oszukujmy się – świat obecnie zmienia się tak szybko, że naprawdę nie wiemy, co pomoże dzieciom w przyszłości, a co im zaszkodzi. Jednak ciągle i uparcie pozbawiamy ich „tu i teraz” w myśl zasady, że teraz jest pora na naukę, a na zabawę przyjdzie czas później. Później – czyli kiedy?

A do tego wszystkiego, co mnie już zaczyna trochę drażnić (a Andre Sterna najwyraźniej bawić), zawzięcie twierdzimy później, że szkoła to jest miejsce, w którym dzieci uczą się socjalizacji, zachowania w grupie i społeczeństwie. Ciekawe tylko kiedy? Na pięciominutowych przerwach czy na lekcjach, gdzie najlepiej by było, gdyby się w ogóle nie odzywały?

Mniej ambitne dzieci często się poddają i żyją w przeświadczeniu, że są głupie, że i tak się tego nie nauczą, że coś z nimi jest nie tak. Czy naprawdę mamy prawo wmawiać tak dużej grupie ludzi, że coś z nimi jest nie tak, że wymagają ciągłego poprawiania? Ja osobiście byłam w szkole wzorową uczennicą. Traf chciał, że urodziłam się z takimi zdolnościami, które bardzo łatwo było przekuć na sukces szkolny. Ale czasami myślę sobie, że gdyby traf chciał, że dzieci ocenia się w szkołach np. według ich zdolności muzycznych, przeszłabym przez szkołę w przekonaniu, że jestem głąbem. Czemu ktoś zadecydował, że inteligencja logiczno-matematyczna jest ważniejsza niż inteligencja muzyczna, cielesno-kinestetyczna czy interpersonalna? (Podział z teorii inteligencji wielorakiej.)

Dużo pytań, prawda? Ale czasami warto zakwestionować to, co uznajemy za oczywiste, chyba tylko w ten sposób można znaleźć lepsze rozwiązania, zamiast powielać stare schematy. A w szukaniu tych rozwiązań naprawdę pomóc może nam to czego nauczymy się od siebie wzajemnie. Nie tylko od nauczycieli i ludzi z dyplomami. Ale też od wszystkich innych spotkanych na naszej drodze. Od tych, którzy nie patrzą na świat przez pryzmat tego, czego nauczyli się z książek czy na uniwersytetach. Każdy z nas coś wie, każdy coś umie. Czy nie lepiej połączyć tę wiedzę w jedną całość niż dążyć do tego, żeby pokazać kolejnym testem czy egzaminem, czyja wiedza jest lepsza, wyższa, ważniejsza, pełniejsza…

A skoro zaczęłam cytatem z Alfabetu, to i tak też skończę:

„Kwestia zerwania ze schematami jest tematem kluczowym. W gruncie rzeczy musimy dociec, w jaki sposób moglibyśmy otworzyć okna, żeby przewietrzyć te zamknięte systemy i sprawić aby stęchłe powietrze, które nagromadziło się w nich przez dziesięciolecia, znalazło ujście. Dlatego różnorodność jest tak ważna!”

  • Maria

    Bardzo ciekawe spostrzeżenia – myśle, ze edukacja Montessori tez zakwestionowała status quo istniejącej szkoły i stworzyła warunki pozwalające dziecku rozwinąć się i rozwinąć jego pasje. Z pewnością przeczytam te książkę !

    • To prawda. Maria Montessori też zrobiła pewnego rodzaju rewolucje. Myślę, że im więcej osób, im więcej spojrzeń, im więcej pomysłów na edukację, tym lepsze będą rezultaty. Bo nie każdy uczy się przecież w ten sam sposób:) Pozdrawiam