Myślę, że nie trudno zauważyć, że Klusek jest wielkim fanem dinozaurów. A że mama stara się Kluska wspierać w rozwoju jego pasji, przez jej ręce przeszły różne encyklopedie i leksykony dla dzieci poświęcone tematowi „strasznych jaszczurów” – z greckiego deinos i sauros. (Tak, tak, mama też się dokształca).
W czym problem
Przeglądając wszystkie te książki zdałam sobie sprawę, że nie tak łatwo przygotować dobry leksykon dla dzieci. Szczególnie tych młodszych, takich jak mój Klusek – cztero czy pięciolatków zainteresowanych poznawaniem świata. Sprawa jest szczególnie ważna, jeśli temat, którym akurat zainteresowane jest dziecko, jest praktycznie obcy rodzicowi. (Tak jak ja i dinozaury)
Ale są cechy, dzięki którym już na pierwszy rzut oka można ocenić, czy dany leksykon się sprawdzi, czy też nie.
1) Podpisane obrazki – takie małe dzieci zazwyczaj nie potrafią czytać, więc przy przeglądaniu skupiają się siłą rzeczy na obrazkach. Pytają: a co to? A kto to? A czemu to tu? Oczywiście jeśli temat jest prosty, rodzic bez trudu wypełni ewentualne luki autora. Ale jeśli na stronie jest pięć różnych dinozaurów, z których żaden nie jest podpisany, to jest klops. Bo mama niby skąd ma wiedzieć, który to allozaur, a który wannanozaur?
2) Obrazki powinny być do tekstu – a nie, jak się dość często zdarza, po prostu dlatego, żeby na stronie coś było. Wydawcy, mam wrażenie, czasem wychodzą z mylnego założenia, że książka dla dzieci powinna mieć dużo obrazków i w zasadzie nie ma znaczenia co to za obrazki, byle by były choć trochę związane z ogólnym tematem książki. I tak czytam Kluskowi rozdział, Klusek w napięciu czeka, żeby się dowiedzieć, o co chodzi na obrazku, a w tekście – nic. Zero. Nikt nie wie, czemu ten tyranozaur goni triceratopsa w rozdziale poświęconym pachycefalozaurom. Bez sensu.
Ale ważne jest też to, żeby to co jest opisane w tekście było przedstawione na obrazku. Niektóre rzeczy ciężko jest dokładnie opisać. A nawet jeśli tekst coś opisuje dość dokładnie, to dziecko oczekuje, że to jednak będzie pokazane. Przykład: dokładny opis budowy archeopteryksa, a na stronie pteranodon i inne gady latające, a archeopteryksa ani śladu. I pojawiają się pytania, na które rodzic nie umie odpowiedzieć: czy to ten? czy ten? czy ten? Jeśli obrazki są podpisane (patrz punkt pierwszy), to przynajmniej możemy odpowiedzieć „nie”. Ale to też nie rozwiązuje sytuacji, bo pada pytanie: „To gdzie ten archeopteryks?” I co? Całą książkę biedny rodzic ma przeszukiwać w poszukiwaniu bliżej nieznanego sobie archeopteryksa? Czy może lecieć i włączać komputer, żeby zapytać cioci wyszukiwarki? Leksykon czy encyklopedia to książka do zdobywania wiedzy, a nie – rozwijania wyobraźni.
3) Ciągły tekst – większość leksykonów i encyklopedii dla dzieci ma taki podział, że każda strona jest poświęcona jakiemuś tematowi – to jest tak jakby tekst główny – i do tego są różne ramki, ciekawostki, daty, wykresy, tabelki itd. W przypadku dzieci, które same czytają, ten podział wydaje się być odpowiedni. Ale jeśli to dorosły czyta dziecku, to lepiej, żeby ten tekst główny stanowił jak największą część całego tekstu na stronie. Chodzi o to, że dziecko, które nie umie czytać, nie wie, że ty raz czytasz tu, a potem tam, a potem jeszcze tą ramkę i tamtą, a teraz pod obrazkiem… I może mu być ciężko nadążyć za zmieniającymi się tematami. Jeśli tekst jest napisany jako całość i zawiera tylko jedną czy dwie dodatkowe informacje w ramkach, wtedy jest po prostu napisany spójnie i łatwiej dziecku za nim podążać.
4) Liczby – żaden leksykon czy encyklopedia nie może się bez nich obyć. Muszą być daty, wagi, długości, wysokości, głębokości… Ale cztero czy pięciolatki nie potrafią sobie jeszcze za bardzo wyobrazić ile to jest rok, a co dopiero mówić milion lat. A jakaś data, np. rok 1678 – to dla nich kompletna abstrakcja najczęściej. Nie wiedzą ile to jest kilogram czy metr. Oczywiście to nie znaczy, że leksykon dla dzieci nie może tych danych podawać. Chodzi raczej o to, żeby a) nie przesadzał z ilością dat i b) tłumaczył jednostki miary na język zrozumiały dla dziecka. Jeśli leksykon podaje że tyranozaur mógł mieć do 6 metrów wysokości, to za mało, żeby dziecko miało choć szansę to sobie wyobrazić. Dopiero jeśli uzupełnimy to o informację, że mógłby prawdopodobnie zajrzeć przez okno na trzecie piętro, dajemy dziecku coś, z czym może tą wysokość porównać. Dobrze sprawdzają się też obrazki, na których widać przedmiot zainteresowania i np. człowieka – w odpowiedniej skali.
To by chyba było na tyle jeśli chodzi o największe grzechy wydawców leksykonów i encyklopedii. Oczywiście dochodzą jeszcze kwestie poprawności językowej, jakości ilustracji i tym podobne rzeczy, które odnoszą się w zasadzie do wszystkich publikacji dla dzieci, więc tu już ich nie poruszam.
A jeśli ktoś szuka książek w tematyce dinozaurów, to póki co najbardziej mogę polecić „Dinopedię” Chociaż jest to książka, w której autor opisuje świat bez niepotrzebnego upiększania i ugłaskiwania rzeczywistości. Widać wyraźnie czym żywiły się dinozaury, jak na siebie polowały, jak się zjadały i jak walczyły. To jednak widać też, że autorzy wiedzą o czym piszą, a ilustracje są wykonane ewidentnie na potrzeby książki (a nie użyte, bo akurat takie się znalazły) i dokładnie opisane.
A jakim tematem żyją obecnie Twoje dzieci? Jeśli możesz polecić jakiś ciekawy leksykon czy encyklopedię – bardzo proszę, napisz mi w komentarzu. Będę też wdzięczna, jeśli zechcesz się podzielić tym wpisem ze znajomymi, wystarczy kliknąć odpowiednią ikonkę pod newsletterem.
Ten wpis powstał w ramach trzeciej edycji projektu Przygody z książką. Więcej książkowych wpisów znajdziesz klikając w baner poniżej.