Czy jest tu osoba, która nie widzi sensu w czytaniu dzieciom? Myślę, że nie. W dzisiejszych czasach to takie oczywiste, że czytamy dzieciom już od pierwszego roku życia. W końcu książki uczą i rozwijają wyobraźnię, a dodatkowo wspólne czytanie buduje więź, no i to świetny sposób na miłe spędzenie czasu. Ja mam naprawdę wiele pięknych wspomnień z czasu wspólnie spędzonego nad książkami.
I chociaż już od mniej więcej półtora roku starszy Klusek większość książek czyta sam, to jednak mimo wszystko staram się czytać i jemu. Dlaczego? Bo poza wymienionymi już zaletami czytania dzieciom, wspólne czytanie to w naszym domu jedna z najbardziej owocnych form nauki. I nie – nie chodzi o to, że czytamy jakieś strasznie mądre i naukowe książki (chociaż takie też czytamy). Tak naprawdę każda książka może się okazać punktem wyjścia do zadawania pytań i szukania odpowiedzi. Szczególnie czytanie wieczorem, przed snem, kiedy ja już mówię – „To ostatnia strona i macie iść do łóżek.” Wtedy najczęściej zaczyna się jakaś bardzo ważna i niecierpiąca zwłoki dyskusja. I naprawdę wydaje mi się, że to są momenty, kiedy uczymy się najwięcej – i ja i oni. To są momenty, kiedy oni są zainteresowani, a ja mam czas i możemy wspólnie dyskutować, a czasem wspólnie szukać rozwiązań. Przykłady? Proszę bardzo:
Grawitacja i mokra lawa
Czytamy sobie „Hanię Humorek. Poszukiwanie Smrodkodonta” – o tym, jak Smrodek próbuje znaleźć w swoim ogródku kości „Smilodona. Tygrysa szablozębnego. A właściwie to nie były tygrysy, tylko koty szablozębe – prehistoryczne ssaki, które grasowały po ziemi przed milionami lat.” (Jak tłumaczy siostrze Smrodek) Przekopuje więc ogródek wszerz i wzdłuż. Kluski słuchają i słuchają i raptem pada pytanie
– W którą stronę byłby przyciągany ktoś, kto dokopałby się do środka Ziemi, gdyby nie było tam tak gorąco?
I co? Moja edukacja w dziedzinie fizyki pozostawia wiele do życzenia, cóż więc było robić – po wstępnym przeszukaniu Googla i nieznalezieniu bezpośredniej odpowiedzi na to pytanie, postanowiłam zapytać dobre dusze na FB i problem udało się rozwiązać. To jednak nie był koniec pytań, bo skoro już doszliśmy do wnętrza Ziemi, to padło kolejne pytanie:
– Czy lawa jest mokra?
Tu niestety nawet dobre dusze na naszym profilu facebookowym nie dały rady pomóc. Ale Klusek nie odpuszczał, więc to samo pytanie zadaliśmy w grupie edukacji domowej. I dopiero się rozpętała dyskusja (jeśli chcecie wiedzieć czy lawa jest faktycznie mokra zajrzyjcie tu). I tak od Smilodona przez przyciąganie, po lawę – a wszystko dzięki jednej małej książeczce.
Aż jestem ciekawa, jakie pytania będą przy kolejnej części „Pogromca asteroid”?
Pierwsza pomoc
„Wielką księgę wartości. Opowiadania o szczerości, tolerancji i innych ważnych sprawach” Misiek wypożyczył sobie z biblioteki. Sięgając po nią spodziewałam się, jak pewnie każdy zdrowo myślący człowiek, ewentualnych dyskusji na temat szczerości i tolerancji. Och, jak ograniczone są mózgi nas dorosłych. Już po pierwszym opowiadaniu Kluski wcale nie chciały dyskutować na temat tego, że lepiej się wspólnie bawić niż obrażać na siebie. Być może było to dla nich zbyt oczywiste. Bardziej zainteresowali się tym, co zrobić jeśli znajdzie się kogoś nieprzytomnego. Tak więc ta historia była punktem wyjścia do bardzo pouczającej rozmowy na temat pierwszej pomocy i wzywania pogotowia.
Liczby rzymskie
Z kolei „Niesamowite przygody wynalazców” moje dzieci zamiast interesować się wynalazkami zainteresowały się… liczbami rzymskimi. Trzeba więc było skończyć czytanie i przejść do zapisywania kolejnych liczb za pomocą liter.
Jak ułożyć program, który to połączy?
Takie sytuacje edukacyjne pojawiają się u nas bardzo często. I bardzo niespodziewanie. Jak zresztą widać po powyższych przykładach, nigdy nie wiadomo w jakim kierunku popłyną dziecięce myśli. I naprawdę jeśli ktokolwiek twierdzi, że jest w stanie to przewidzieć tworząc programy i podręczniki, które mają nauczyć wszystkie dzieci tego samego, to albo jest bardzo arogancki, albo bardzo głupi. Tego się po prostu nie da zrobić. Co więcej – moim osobistym zdaniem w dzisiejszych czasach jest to niepotrzebne, a może być nawet szkodliwe. Obecnie mamy tak szeroką wiedzę, że nikt w pojedynkę nie jest w stanie ogarnąć tego wszystkiego, a zmuszając dzieci słabe np. z matematyki do dodatkowego wkuwania niezrozumiałych dla nich i nie potrzebnych im do niczego funkcji, być może zabieramy im czas, który mogłyby wykorzystać na coś, co przyniosłoby korzyść jego społeczności w całkiem innej dziedzinie.
Bo wyobraźmy sobie, że ja jako nauczyciel z niezmiernie ważnym programem nauczania do wypełnienia, czytam dzieciom o tym Smilodonie. W mojej głowie w ten sposób zainteresuję ich prehistorycznymi wykopaliskami, fauną sprzed tysięcy lat i paleontologią. Takie tematy obecnie mamy w planie, więc jako nauczyciel, który nie chce być nudny, pomyślałam że przedstawię dzieciom ciekawą i zabawną historyjkę i zapoznam dzieci z tematem paleontologii. Tylko że…
Stasia zainteresuje to, co jadł Smilodon, Anię – czy można łopatką do piasku wykopać kości dinozaurów, Basię – jak zrobić naszyjnik z zęba, który właśnie jej wypadł, Kacperka – skład piasku, Miłoszka – jak sprawić, żeby starsza siostra brała cię na poważnie, a Jasia – jakie siły działają na człowieka, kiedy jest w centrum Ziemi. I co? I nic! Mój program przewiduje prehistoryczną faunę. Inne tematy znajdują się w planie albo później, albo wcześniej, albo w ogóle. Teraz nie za bardzo jest czas na tego typu dygresje. Przykro mi dzieci – to co jest dla was ważne, dla programu jest bez znaczenia. Zajmiemy się tymi tematami kiedy już nie będą Was interesować. Taki klimat. Sory.
Tworzenie iluzji, że można jedną lekcją zainteresować wszystkie dzieci, że podczas 45 minut ściśle zaplanowanego czasu, z którego trzeba się potem rozliczyć zarówno w dzienniku, jak i na sprawdzianach, jest nie fair i to zarówno w stosunku do dzieci, jak i do nauczycieli. Naprawdę nie wiem czy są na świecie ludzie, którzy są w stanie przewidzieć w jakim kierunku poszybują dziecięce myśli, wątpliwości i pytania. A nawet jeśli tacy są, to wątpię żeby udało im się stworzyć plan realizacji programu edukacyjnego, który sprawdzi się dla dwudziestki dzieci jednocześnie. To jest nierealne i wymaganie takich umiejętności od nauczycieli, może ich jedynie wbijać w poczucie winy i niezadowolenia z własnej pracy.
Oczekiwanie, że mózg dziecka nie będzie sam analizował materiałów, które do niego docierają, nie będzie sam szukał odpowiedzi na dręczące go w związku z jakimś tematem pytania, jest nie fair w stosunku do dzieci. Uczy bowiem biernej postawy i zabija sporą radość z odkrywania świata.
A jednak cały czas my, dorośli, upieramy się, że wiemy najlepiej czego, jak, kiedy i gdzie powinny się nauczyć nasze dzieci. Rozliczamy je z tego. Nagradzamy te dzieci, które często wbrew własnym potrzebom i zainteresowaniom, wypełniają nasze oczekiwania. Karzemy, a często i poniżamy te, które nie chcą lub nie potrafią tego zrobić.
Tylko po co? Czy nie lepiej siąść wspólnie, poczytać, porozmawiać, poszukać odpowiedzi na nurtujące pytania? I tak nigdy nie wiadomo jaka wiedza przyda im się w przyszłości.
Pamiętajcie, że ja w ten artykuł włożyłam czas i pracę. Jeśli więc Wam się podoba i uważacie że może się przydać komuś z Waszych znajomych – udostępnijcie go dalej. Takie udostępnienia i komentarze, to dla mnie znak, że moja praca nie idzie na marne.
A jeśli jesteście na blogu po raz pierwszy – serdecznie zapraszam do zapoznania się z zakładką „Od czego zacząć czytanie bloga?”