Micha jest ostatnio bardzo trudny w codziennej współpracy. Jako dziecko zdecydowane i nieustępliwe z jednej strony, a ciekawskie z drugiej, ciągle domaga się nowych rzeczy, które mógłby odkrywać. A to chce koniecznie sprawdzać, co jest w toalecie, a to musi pobawić się telefonem mamy, a to koniecznie, ale to koniecznie ściągnąć z półki słoik z mąką.
Wszelkie sprzeciwy traktowane są jękiem i płaczem, którego nie da się ukoić inaczej niż tylko ustępując. A że nie zawsze się da, płaczu jest co niemiara.
Dlatego szukam sposobów, żeby zająć go zanim jeszcze rozpocznie poszukiwania zajęcia na własną rękę. I tak np. teraz siedzi sobie na kocyku i bawi się muszelkami.
Myślę, że „luźne części” to bardzo dobra zabawa dla rocznego dziecka. Przynajmniej u nas. Co prawda jeszcze miesiąc czy dwa temu, zdawało mi się, że Micha przy każdej sposobności będzie brał wszystko do buzi i próbował jeść, ale nie. Zdarza mu się co prawda włożyć jakąś część do buzi (więc całkiem samego z tą zabawą zostawiać go nie można), ale tak naprawdę nie próbuje nic zjadać, raczej sprawdza konsystencję, smak i strukturę i wcale nie chce tego połykać.
Nie wiem czy wszystkie dzieci tak mają, ale obaj moi synowie nie próbują połykać rzeczy, które są za duże do połknięcia. A tak mi się wydaje, że częściej to nie zjedzenie zabawki jest niebezpieczne, raczej możliwość zadławienia się nią i tego, że zamiast do żołądka, trafi do dróg oddechowych. )Moje Kluski raczej mielą i mielą w buzi, dopóki nie zmielą na małe kawałeczki, albo wypluwają. Być może ma to związek z tym, że żaden z nich nie miał rozszerzanej diety metodą papkową, więc od początku wiedzą, że żeby połknąć, trzeba pogryźć. Ale może po prostu wszystkie dzieci tak mają, nie wiem. Może po prostu mogą korzystać ze swojej buzi na dwa sposoby – czasm do jedzenia, a czasem tylko do poznawania świata. Tylko my dorośli, nie mamy do nich zaufania?
W każdym razie wiem na pewno, że Micha w obecnej fazie rozwoju, bardzo chętnie bawi się „luźnymi częściami” – kasztanami, ryżem, muszelkami… Dostaje do zestawu kubki i łyżki, i miesza, dzwoni, przekłada (zazwyczaj rączkami, a nie łyżką). I jest chwila spokoju.
Jak zwykle przy takich zabawach przydaje się jakiś koc, czy mata, żeby to wszystko później łatwo sprzątnąć. Koc nie do końca się sprawdza, bo jest za miękki i się zwija, ale i tak łatwiej zsypać części z koca, niż zbierać każdą oddzielnie z podłogi. Ja osobiście myślę nad jakąś matą. Coś na wzór mat Montessori – takiego miejsca do pracy. Tylko pewnie w większym formacie, bo Micha ma całkiem spory rozrzut.