Przez ostatnie kilka dni dowiedziałam się wielu ciekawych rzeczy na temat tego jak mam wychowywać własne dzieci. W sumie już nie raz słyszałam i czytałam o tym, jak to obcy ludzie pełni są „życzliwych” i „absolutnych” rad i opinii na temat nie swoich pociech, ale do tej pory raczej sama się z czymś takim nie spotkałam. To znaczy ciocie, babcie, wujkowie itp. oczywiście wielu cennych rad mi udzielili.
Ale tym razem chodzi mi o ludzi całkiem obcych. O ludzi mijanych na ulicy, czy w autobusie.
A to „będzie pani żałować, że dziecko bez czapeczki”, a to „tak pani nie może znosić wózka, bo dziecko pani wypadnie”. A dzisiaj „musi pani mieć już teraz zawsze ze sobą kocyk, bo dziecku zimno jak tak leży”
Pomijam już zasadność tego typu uwag. Nie o tym chciałam dziś pisać.
Dzisiaj zainteresowało mnie to, dlaczego przy starszym Klusku takich uwag w zasadzie nie słyszałam. To samo miasto, ten sam klimat, ci sami ludzie. Ale do tej pory jednym problemem było to, że mojemu dziecku wystaje uszko spod czapeczki. Co też doprowadza mnie już do furii i kilku niemiłych odpowiedzi. Może niesłusznie, bo w sumie, pewnie chcą dobrze.
Więc czemu teraz raptem taki nawał „życzliwych”. I dotarło do mnie, że jedyna różnica polegała na tym, że Klusek na spacery wychodził praktycznie tylko i wyłącznie w chuście. A Micha obecnie, z różnych powodów, przemieszcza się wózkiem.
Najwyraźniej chusta działała na „życzliwych” odstraszająco. Nie znali, nie wiedzieli od jakiej strony ugryźć ten temat, więc miałam spokój. A wózek znają – wiedzą jak „powinno” wyglądać i zachowywać się dziecko w wózku. To mogą sobie pofolgować. Poza tym dziecka w chuście tak nie widać. Do końca nie wiadomo w co jest ubrane. Nie wiadomo, czy tam ma jakiś niezbędny kocyk. Czy źle zawiązany też nie wiadomo, bo skąd?
Tak więc najwyraźniej niechcący odkryłam sposób na „życzliwych”.
Z tymże trzeba się liczyć, że na matki i ojców noszących spadają innego typu pytania i uwagi. A to: „czy dziecko się nie udusi?”, a to „czy pani tak wygodnie?”, a to „czy mu nie za gorąco?”
Ale to przynajmniej są pytania, a nie tonem autorytarnym wypowiadane absolutne prawdy życiowe.
Mi osobiście łatwiej je przełknąć. Bo jak tylko słyszę, że coś „muszę” to od razu mi się coś takiego z językiem robi, że brzmię niemiło. Albo i gorzej.