Klusek co prawda od mniej więcej października jest motany tylko sporadycznie, myślę jednak że chuście należy się oddzielny post na moim blogu, bo bez wątpienia ułatwiła mi te półtora roku.
Postanowiłam więc poświęcić jej kilka słów.
Jak to się zaczęło
Chusty poznałam jeszcze będąc w ciąży i już wtedy wiedziałam, że się zaprzyjaźnimy. Nie zdawałam sobie wtedy jeszcze sprawy z tego, jak mocna będzie to przyjaźń. Wtedy jeszcze większe nadzieje pokładałam w wózku, chustę zostawiając sobie jako rozwiązanie awaryjne.
Czas pokazał, jak bardzo się myliłam.
Odkąd zamotałam Kluska po raz pierwszy, miał wtedy około miesiąca, wózek w zasadzie przestał dla mnie istnieć i szybko nieużywany wylądował w piwnicy. I gdyby nie to, że czasem na spacer Kluska zabierała babcia lub Tata Kluska, byłby właściwie zapomniany.
Same plusy
Ja Kluska nosiłam wszędzie, na spacer, na zakupy, do urzędów, po prostu wszędzie. Po domu zresztą też. Klusek w chuście jadł, spał i poznawał świat. A ja w zasadzie robiłam co chciałam.
Chociaż przez pierwszy miesiąc życia Kluska, byłam przekonana, że autorzy książek i artykułów na temat dzieci oszukali mnie bardzo, twierdząc, że niemowlaki śpią 16-18 godzin dziennie, od spotkania z chustą, musiałam przyznać im rację.
Minęły też jak ręką odjął problemy z brzuszkiem. No po prostu magia.
Trudne początki
Oczywiście nie od razu było tak pięknie. Przez pół ciąży zastanawiałam się jaką by tu wybrać chustę z szerokiego wachlarza dostępnego na rynku. Ostatecznie wybór padł na chustę tkaną, gdyż daje ona chyba najwięcej możliwości. Wytrzymuje do 50 kg obciążenia i pozwala zawiązać dziecko na pewnie setki sposobów – zależnie od etapu rozwoju dziecka i upodobań rodziców.
Same zalety, prawda? Jedyną wadą okazało się to, że jest to jeden z trudniejszych sposobów nauki chustowiązania. Tkana chusta jest bowiem bardzo wymagająca i nie chce maskować naszych błędów.
Tak więc pierwszy miesiąc plułam sobie w brodę, że rzuciłam się od razu na głęboką wodę. Szczególnie, że na początku człowiek do końca nie wie, co to jest dobre wiązanie, martwi się, że może za luźno, albo za ciasno, że może to źle, a czy on na pewno ma wygodnie w takiej pozycji, a czy … Pytań i wątpliwości miałam masę.
Nie poddawałam się jednak – wiązałam, czytałam, oglądałam zdjęcia w necie, poprawiałam i znów czytałam. Ostatecznie poskromiłam chustę i ja już nie wyobrażałam sobie bez niej życia.
Chusta zimą, czyli jeszcze o pluasach
Doceniłam ją tym bardziej, kiedy przestałam jej używać. Odkąd w tą zimę spadł śnieg i trzeba się było przerzucić na palta i kurtki. Klusek był już za duży i za ciężki, żebym mogła go nosić z przodu, tak jak to było jeszcze zimę temu (Klusek do chusty, dodatkowe skarpetki, czapka, szalik, na to zakładałam ogromną kurtkę w pingwinki i już mogłam wychodzić. Wchodziłam do sklepu, czy innego urzędu, rozpinałam kurtkę i już mi się Klusek nie przegrzewał. Eh, to były piękne czasy.)
Są na pewno jakieś sposoby, żeby rozwiązać ten problem, specjalne kurtki itd., ale jakoś nie miałam czasu się wtedy tym zajmować i jako mniejsze zło wybrałam wózek. I do tej pory walczę za każdym razem jak z tym wózkiem mam gdzieś iść.
Narodziło się nawet we mnie takie przekonanie, że te wszystkie sklepy, urzędy i inne instytucję, zmówiły się by poprawić moją sylwetkę i tężyznę fizyczną. Bo wejście gdziekolwiek i załatwienie czegokolwiek wiąże się zazwyczaj z walką: ze schodami, siłownikami w drzwiach, które zawsze otwierają się nie w tą stronę co trzeba, wąskimi alejkami, nie mówiąc już o nieodśnieżonych chodnikach. Już nie mogę się doczekać wiosny normalnie.
Dobra, napisałam się, to teraz pora na zdjęcia.
Pierwsza próba:
Boże Narodzenie
Wizyta w McDonalds
Zimowy spacer pod kurtką
Wycieczka do Warszawy
Pierwsze wiązanie na plecach
Drohiczyn
Hel
Oglądamy foki na helu
Władysławowo
Gdańsk
Jastrzębia góra
Koncert
Lublin
Ciechanowiec
Malbork
Chałupy
Gdynia
Władysławowo
Klusek ozdobą weselną
I tak mniej więcej to wyglądało:)