Dawno, dawno temu, kiedy na dworze było jeszcze ciepło i słonecznie i można były spokojnie wychodzić z domu bez kurtek, czapek i szalików, byłam na warsztatach zatytułowanych „Migające brzdące”. Co tam robiłam? Uczyłam się jak nauczyć Kluska porozumiewania się ze światem zanim jeszcze uda mu się opanować jego aparacik mowy. Czyli uczyłam się o tym, jak wygląda język migowy dla maluchów.
Pierwsze podejście
Warsztaty się skończyły, a ja jak zwykle nie bardzo miałam czas wprowadzać w życie poznane na nich zasady, ale od czasu do czasu, coś tam Kluskowi pokazywałam. Minął miesiąc – Klusek opanował „światełko” w swoim języku migowym. Później zasadniczo na wszystko co go interesowało pokazywał w ten sam sposób. I znów zawiesiliśmy naukę.
Drugie podejście – sukces
Ale jakiś czas temu pokazałam Kluskowi co ma zrobić, jak chce się wykąpać. Załapał prawie od razu. Później znów razu pewnego, czytając książeczkę pokazałam mu paluszkiem jak kicają zające. Od tego czasu zające pokazuje właśnie w ten sposób. Powoli dodajemy więc kolejne znaki, i teraz to już wystarczy raz czy dwa pokazać coś nowego, i o ile to akurat w danej chwili interesuje Kluska, i jest to błyskawicznie zapamiętywane i przekładane na radosne i nieskoordynowane kluskoruchy. Migusiem.
Miganie opóźnia mówienie?
Nieprawda. Język migowy nie jest jedynym językiem jakim Klusek się z nami porozumiewa. O nie. Nasz Klusek ogólnie jest bardzo chętny do mówienia i z dnia na dzień w jego słowniku pojawiają się nowe słówka. A to „pij pij”, a to „muuu”, a to „Jaś” czy „miś”, a to jeszcze coś innego. Ale do tego, żeby powiedzieć „motyl” jeszcze trochę mu brakuje. A pokazać już umie. Bo mu się spodobały motylki z nowej książeczki.
Tutaj akurat „słonko”